3 Obserwatorzy
1 Obserwuję
ksanthippe

Na pohybel!

Krytykuję i narzekam, czego łatwo domyślić się po nicku. Nie znoszę zmarnowanych pomysłów i głupich książek. Naptól vagyok, Holdtól vagyok, Keresztanyám a csillagok!

Teraz czytam

Imperium grecko-rzymskie
Paul Veyne
Tylko Beatrycze
Teodor Parnicki
Imperia i barbarzyńcy
Peter Heather
Troja Północy
Zofia Kossak-Szczucka

Sońka

Sońka - Ignacy Karpowicz Nie istnieje dla mnie większy grzech autora niż brak szacunku dla czytelników. Jeśli przeradza się on w szyderstwo, które przykryć ma nieumiejętność udźwignięcia wybranego tematu – podobnie jak pustosłowie przykryć ma niesamowicie banalną treść – to nic nie jest już w stanie „powieści” uratować. Tymczasem widzę, że nie występują w zasadzie opinie negatywne – tutaj zwłaszcza – a w większości przewija się to samo stwierdzenie: nie rozumiem wątku teatralnego/wątek teatralny jest zbędny, ale poza tym ta książka jest wybitna/to arcydzieło. Autor musi zaśmiewać się do rozpuku, jak w konia ludzi zrobił. Tej książeczki nie da się zrozumieć bez wątku teatralnego – to oś całej „fabuły”, jej baza, dla której historia Sońki jest narzędziem. I nie pokazuje ten wątek nic innego, jak właśnie proces spłycania, banalizowania historii na potrzeby odbiorców (którzy w opiniach stwierdzą też, że to historia niebanalna!). Tekst sam o tym informuje: „No, ale, myślał, muszę położyć nacisk na uniwersalny charakter tej historii, tej opowieści, którą przeczuwam, lecz której jeszcze nie poznałem. Ta historia musi być zrozumiała przede wszystkim dla innych, wtedy stanie się zrozumiała też dla mnie.” Piękne usprawiedliwienie! Ja nie pojmuję, inni tym bardziej nie pojmują, więc wyłożę jak mi się wydaje, krowie na rowie (bo wezmę się za ten temat, nie odpuszczę go, jest chodliwy, zapewni mi sławę). Książkę zamyka w dodatku cytat o przerabianiu drogi mlecznej na masło, bo przecież nikt nie jest w stanie oddać głębi prawdziwej historii, zawsze dostanie się produkt gorszej jakości, niewiele prawdę przypominający. Dlatego od początku można iść na łatwiznę, po linii najmniejszego oporu, i pokazać wszystko jako kicz. Niemoc autora wynika z kwestii zewnętrznych i obiektywnych, przecież nie z braku warsztatu czy talentu. Podejście to prezentuje alter ego autora, reżyser teatralny Igor (a w zasadzie Ignacy, który zmienił personalia, aby uciec od swej zaściankowej przeszłości i korzeni na Białostocczyźnie – „skrzętnie ukrywał swoje dzieciństwo, zamalował je, konsekwentnie się go wstydził, skrupulatnie zapomniał, wyparł i pogrzebał” – bo prześladuje go poczucie gorszości oraz fakt, iż dziadkowie zamieszkiwali w miejscu o urokliwej nazwie Wysranka). Igor/Ignacy to nihilista i stereotypowe dziecko współczesności – „Nie widzi sensu w świecie, nie widzi w życiu celu, mimo aplikacji środków pomocowych: narkotyków, pornografii, literatury filozoficznej”. Powie również wprost wszystko o swoim tworze, ale przeciętny czytelnik zignoruje to, nie przykładając do sceny z odbiorem sztuki teatralnej przez krytyków większej wagi. Scena bardzo ładna – ale perfidna, bo akurat prawdziwa. „Zamiast kiczu widziano świadome produkowanie kiczu, kamp nosy i pióra krytyków zwietrzyły, z czego Igor z Ignacym, już pogodzeni, sztama, się chichrali, bo to tak jakby świadome sranie różniło się kulturowo i kulturalnie od srania po prostu, z potrzeby kiszek lub głodu”. Otóż właśnie – nie różni się. Motyw srania powraca nie raz, być może to echo Wysranki. Zapamiętajmy takie głębokie myśli: „Niewypowiedziane słowa nie przestają być słowami, a niewysrane gówno gównem. Taka jest natura wszechrzeczy”. „Ciepła ciecz wypełniła moje ucho, by spłynąć do ust. To był jego mocz. Krew, kał, sperma, mocz. (Mała ojczyzna, pomyślał Igor).” Kicz. Historia Sońki stała się kiczem wyłożonym bez żadnej subtelności, pełnym klisz z najtańszych telenowel i harlekinów, przeplatanych pozornie błyskotliwymi, banalnymi prawdami uniwersalnymi. Niesamowite, ale ilekroć pojawiał się w moich myślach konkretny zarzut w stronę autora, za chwilę otrzymywałam ripostę w tekście – czy może być większe świadectwo tego, że całość wyprodukowano z perfidną premedytacją na tyle, by odpowiednio wcześnie asekurować się na wypadek krytyki? I tak Sońka mówi i myśli nieco za bardzo miastowo, nowocześnie, posługując się skojarzeniami, jakich na pewno nie posiada – ponieważ trzeba ją przybliżyć czytelnikowi (ha! to nie moja, autorska nieumiejętność wczucia się w postać – to ukłon dla was, głupich czytelników!). Co więcej: „Autentyczność to jednak potworna klisza”, sztuka teatralna kończy się kadiszem („wielkie ryzyko sceniczne, groźba efekciarstwa, kolejne memłanie Holocaustu. Kicz. Bez tego jednak chyba przedstawienie się nie uda” – ile razy wprost można czytać, że tak naprawdę to wszystko jest świadomym kiczem?), a treść książeczki zamyka bezpośredni zwrot do czytelnika, by także współtworzył tę historię. Głębokie pytanie pół-retoryczne rozgrzesza też tych głupiutkich odbiorców geniuszu autora: „I czy to ma znaczenie, co wzrusza? Arcydzieło czy szmira? Wzruszenie jest takie samo”. Jestem nieczuła i się tą szmirą nie wzruszyłam. Nie wzruszyło mnie niezwykle stereotypowe ukazanie dramatu Soni, żyjącej na końcu świata z jakby obcymi braćmi oraz zezwierzęconym, gwałcącym ją ojcem. Nie wzruszyła mnie wymiana głębokich spojrzeń między Sońką a Joachimem z SS, trwająca w nieskończoność, by zapaść się w swych oczach wzajem i poczuć, że to Wielka Miłość, która zniewala i nie pozwala żyć czymkolwiek innym. Nie wzruszyła mnie ta „miłość” oparta na parzeniu się jak króliki, skoro nie rozumie się wzajem swych języków (i nikt nie wmówi mi, jak chciałby wmówić autor, że siłą ich uczucia jest po prostu Miłość, prawdziwa dlatego, że zaistniała bez słów – synonimem miłości nie jest chuć). Nie wzruszyło mnie, że Joachim z błyskawicami na czarnym płaszczu przyjeżdża do Sońki na siwym wałachu o nazwie Pegasus (sic! książę na białym koniu!). Nie wzruszyła mnie także samotna łza Soni, rodem z blogowych opowieści nastolatek. Samotna łza jest też doskonałym przykładem na to, jak autor brak treści właściwej zasłania pustosłowiem, laniem wody, logoreą – albo po prostu, w zgodzie z poetyką utworu: sraczką słowną. „A z jej prawego oka, z którego lata starły kolor, popłynęła wielka łza. Nie toczyła się żywo: najpierw wolno się formowała, formowała, aby z trudem się oddzielić. To nie była przezroczysta łza, tylko mlecznobiała. To nie była mokra łza, tylko nieznacznie wilgotna. Ta łza tak naprawdę była grudką soli. No i ona maszerowała zmarszczkami Soninej twarzy, jak gąsienica po starym, wykręconym liściu, bez nadziei na przepoczwarzenie czy przepotwarzenie, aż wreszcie, ominąwszy usta, spadła z brody na podłogę, gdzie rozprysła się w solny miał.” Takich pięknych, długich akapitów o niczym dostajemy bez liku. Czy to opis kota, czy telefonu komórkowego, popis słowem musi być. Nie wzruszył mnie też późniejszy trójkąt miłosny, przez który w końcu trup ściele się gęsto a dramatycznie. Za duże stężenie dramatu wywołuje efekt przeciwny do zamierzonego. Zirytowało mnie tylko, jak zawsze, wmawianie czytelnikom, że mają do czynienia z czymś zupełnie innym niż w rzeczywistości. Opowieść kresowa, mhm. O miłości i wojnie, dobre sobie. I jakie mamy tutaj prawdy uniwersalne? Że Historia jest zła, a krzywdzi szczególnie kobiety (banał); że nie powinno się zabijać (naprawdę?); że wojna nie jest marzeniem zwykłych ludzi (niemożliwe!); i tym podobne. Taka to „powieść” – świadomie strywializowana, kiczowata wysranka. Pewnie dostanie jakąś nagrodę.