3 Obserwatorzy
1 Obserwuję
ksanthippe

Na pohybel!

Krytykuję i narzekam, czego łatwo domyślić się po nicku. Nie znoszę zmarnowanych pomysłów i głupich książek. Naptól vagyok, Holdtól vagyok, Keresztanyám a csillagok!

Teraz czytam

Imperium grecko-rzymskie
Paul Veyne
Tylko Beatrycze
Teodor Parnicki
Imperia i barbarzyńcy
Peter Heather
Troja Północy
Zofia Kossak-Szczucka

Srebrne orły

Srebrne orły - Teodor Parnicki Rewelacja, tak się pisze powieści historyczne! Szkoda, że obecnie już podobne się nie pojawiają (zarówno pod względem językowym, jak i konstrukcji fabularnej, erudycji autora), a o tej praktycznie zapomniano; marzy mi się piękne wydanie na półce, a wznowień brak. W zasadzie nie oceniam książek na dziesięć gwiazdek, ale w tym wypadku inaczej nie można - mimo że widzę parę niedopatrzeń, to nie są na tyle znaczące dla całości, by się czepiać. I warto też wspomnieć, że powieść napisano w Jerozolimie w 1943 roku, po opuszczeniu ZSRR wraz z armią Andersa… Trochę wprowadziłam się w błąd, sięgając po tę książkę - myślałam, że dotyczy czasów Mieszka II, a choć pojawia się on w treści, to jeszcze nie jako władca. Akcja zaczyna się za panowania Chrobrego, w 1014 roku, ale fabuła rozciąga się znacznie przez liczne retrospekcje - po rozdziale pierwszym do punktu wyjścia wracamy dopiero w dwunastym - i młode państwo polskie pokazuje głównie z perspektywy zewnętrznej, europejskiej. Rzeczywistość ukazana jest oczami Arona, irlandzkiego mnicha, późniejszego opata tynieckiego (to największy anachronizm powieści, ale - jak wyżej - bez znaczenia dla całości utworu) - człowieka uczonego, ale i niezmiernie naiwnego, podatnego na manipulację, bez rozeznania w polityce. Razem z nim zbieramy strzępki informacji, które układają się w całość dopiero pod koniec powieści i wiele wywracają do góry nogami... a zakończenie to majstersztyk (ech, te podstępne kobiety!). Większość wydarzeń rozgrywa się w Rzymie i dotyczy - między innymi - idei wskrzeszenia cesarstwa rzymskiego przez Niemców (walka Ottona III o przejęcie kontroli nad Rzymem Krescencjuszów), kwestii władzy cesarskiej a papieskiej (świetne kreacje postaci: pierwszego niemieckiego papieża, Grzegorza V, oraz Sylwestra II, mentora Ottona), relacji słowiańsko-niemieckich, a we wszystko niezwykle ciekawie wplata się wątek polski (co zamierzał Otton wobec Chrobrego, jak przyrodni bracia Chrobrego próbowali odzyskać swoje dziedzictwo) - poprowadzony w domysłach dość odważnie, ale spójnie i konsekwentnie. Wizja historii jest tutaj mocno personalna - to konkretni ludzie wpływają na bieg dziejów, a nawet więcej: drobne, pozornie nic nie znaczące chwile z życia tychże ludzi wpływają na ich decyzje; w zasadzie wstępem do wejścia w świat wielkiej polityki jest fascynacja jednego z bohaterów kobietą, która znajduje się w centrum wydarzeń. Jeśli chodzi o kreację postaci, to wyróżniłabym Ottona III. Początkowo zdaje się przesadnie rozchwianym emocjonalnie nastolatkiem, ale z każdym kolejnym rozdziałem (czy nawet - sceną), lepszym poznawaniem go przez Arona, nabiera psychologicznej głębi - i jak solidnie nie przepadam za nim, ani za fiksacją na idei odrodzenia Imperium Romanum, tak naprawdę zrobiło mi się tego powieściowego potwornie żal. W dodatku pobudki jego działań, dążenie do uniwersalnego cesarstwa, dostały naprawdę godne uwagi, zwyczajnie ludzkie uzasadnienie… Realia powieściowe nie ograniczają się do Rzymu, cesarstwa niemieckiego, państwa polskiego - panorama świata przełomu X i XI wieku odmalowana jest naprawdę szeroko i dogłębnie. Greckie Bizancjum, Ruś kijowska, Skandynawia, Wyspy Brytyjskie, muzułmańska Hiszpania - wszystko zostało misternie przemyślane i powiązane ze sobą. Wieloaspektowość fabuły - poza wspomnianym już m.in. wątkiem cesarstwa uniwersalnego i miejsca w nim „Polski” - mieści w sobie też np. ukazanie arabskiej wyższości kulturowej (naukowej) w tamtym czasie, czy krytykę łaciny na rzecz piękna greki… Tak pisząc, mam wrażenie, że okropnie spłycam. Co mi lekko przeszkadzało, to (chwilowo nieco tylko zachwiane) przekonanie Arona o wspaniałości chrześcijaństwa i traktowanie Słowian jako tych ciemnych, krnąbrnych barbarzyńców - ale skoro taka postać relacjonuje wydarzenia, to cóż zrobić; przekonania dopasowane, a nie nachalne narzucanie poglądów czytelnikowi. I nie jest to tylko doskonale przedstawiona wizja świata tamtych czasów - to też spostrzeżenia uniwersalne odnośnie historii. Dla przykładu: o tym, że znając tylko jej wycinek bez kontekstu - czy odwrotnie: bieg ogólny, bez pochylenia się nad konkretem - na dobrą sprawę nie można nic pewnego stwierdzić. Albo (na temat kronikarza Thietmara, w powieści jako Dytmar), że moc kronikarskiego słowa jest potężniejsza od czynów ludzkich, bo tę zapisaną, zazwyczaj przekłamaną wersję wypadków poznają ludzie w przyszłych wiekach - a nie prawdę. I krótki cytat, bo nie mogę się powstrzymać: „Dziś Imperium Rzymskie toż to samo, co niemieckie królestwo; (…) pod zasłoną imienia tego [Niemcy] swoją, swego szczepu potęgę pomnażają. Aby inne szczepy łatwiej im ulegały, mamią je pięknymi słowami o jedności i równości ludów wszystkich w łonie Imperium różnoplemiennego”. Jak gdyby nadal niebezpiecznie aktualne… Natykam się na opinie, że to powieść trudna i wymagająca - cóż, nie ma tutaj archaizacji ani zauważalnej stylizacji językowej, więc chyba tylko potrzeba większego niż w przypadku dzisiejszych czytadeł skupienia nad tekstem może sprawiać problemy. A jeśli ktoś liczy na akcję jak w filmach sensacyjnych, hektolitry krwi i innych płynów, to niech po tę powieść nie sięga. Parnicki pisał „ku pokrzepieniu mózgów” - ja się czuję pokrzepiona, tylko nieco mi smutno, że obecnie jakby zakłada się, że czytelnik nie ma takich wymagań, które powinny być normą.

Słowo i miecz

Słowo i miecz - Witold Jabłoński Ilekroć sięgam po książkę wykorzystującą rzekome motywy ze słowiańskich wierzeń, tylekroć później przeklinam się za naiwność, że może to coś naprawdę godnego uwagi. I jak tym razem do około połowy sądziłam, że całość zasłuży chociaż na dwie gwiazdki – bo w przypadku „Kiedy Bóg zasypia” Dębskiego wszystko opadło mi tak bardzo, że nie byłam w stanie napisać nawet zdania opinii – tak przebrnąwszy po trudach i znojach do końca, najchętniej zastosowałabym ujemną skalę ocen, a autora oraz wydawnictwo wysłała na karne zalesianie terenu, by w jakimś stopniu odrobili straty w drzewach, które stały się nośnikiem tego „dzieła”. Co jest tutaj nie tak? Wszystko. Zatem po kolei, okraszone czasem cytatem. „Dzieło” rozpoczyna się od bitwy pogańskich Mazowszan z oddziałami chrześcijańskich paladynów (sic!) w służbie Kazimierza Karola (czyli Odnowiciela). A później następuje dwutorowa retrospekcja i jest już tylko gorzej. W zasadzie od początku nie udało mi się pozbyć wrażenia, że czytam streszczenie gry komputerowej; literaturą w żadnym razie nazwać tego nie można. Styl autora jest tak suchy, a warsztat tak niewyrobiony, że nie byłam w stanie uwierzyć, że pan Jabłoński ma na swoim koncie już pokaźną liczbę popełnionych książek. Nie dostajemy tutaj opisów, tylko relację; zamiast coś pokazać, autor pisze wprost jak krowie na rowie - jak gdyby książka pozostała szkicem, połączonymi notatkami sprzed napisania powieści. Żeby przypadkiem nie zastosować powtórzenia, występują gęsto kuriozalne synonimy; żeby styl brzmiał bardziej „z epoki”, nastąpiła próba archaizacji - nie muszę wspominać, że całkowicie nieudana - zatem wszystko jest „wraże”, a w ramach przekleństw dostaniemy m.in. „kozojebcę”. Fabuła? Po co komu fabuła! Mamy tezę; nie, to też za dużo powiedziane - to po prostu perfidny hejt na chrześcijaństwo - oraz dynastię Piastów – w tym chorobliwy antyklerykalizm. Autor sięga do czasów historycznie tajemniczych, co do których istnieje wiele hipotez, najczęściej kojarzonych powierzchownie z tzw. reakcją pogańską - i pod koniec podaje także bibliografię, na jakiej się oparł. Niestety, świadczy to tylko na jego niekorzyść. Zaznajomiwszy się z taką literaturą, stworzyć coś takiego… Jedynym konfliktem, który występuje w tym „dziele” w sposób zarysowany aż karykaturalnie jest walka niesamowicie złego chrześcijaństwa z niesamowicie wspaniałym pogaństwem. Wedle prywatnej wizji autora Mieszko I i Chrobry chyba nic innego nie robili, tylko chrzcili lud na potęgę, ale już pal licho - brak tutaj konsekwencji. Mamy więc w tekście stwierdzenia, że tolerancyjnym poganom nigdy w życiu nie przyszłoby do głowy nawracać kogokolwiek na swą wiarę ogniem i mieczem, bo niechaj każdy wierzy, w co ma ochotę - a chwilę później do obrzędu potrzeba już czaszki chrześcijanina, a do zabijania wstrętnych wyznawców Chrystusa wzywa się pomocy bóstw. „Nasi bogowie żądają teraz świeżych ofiar z wyznawców Jezu Krysta", "- Na młot i ogień! Najwyższa pora użyźnić glebę krwią krystowierców! - Matka Ziemia lubi ją pić - dodała Żywia. - Będziemy mieć lepsze zbiory". Oto drobna próbka obrazu chrześcijan wytworzonego przez autora: „Ojciec Marcjalis, krzywousty i z lekka garbaty staruch, przemawiał ledwie zrozumiałym bełkotem, strzykając przy tym obficie śliną, ale zawsze tonem wielce surowym. Odnosił się zarówno do pani domu, jak i do wesołych dworskich niewiast z nieskrywaną niechęcią, mrucząc pod nosem, że są naczyniami grzechu." Nie muszę chyba dodawać, że rzeczony Marcjalis również śmierdzi, ponieważ myć się to grzech, a zakonnice w „dziele” mają wąsy i wszystkie są brzydkie oraz seksualnie niespełnione. Epizodycznie występujący chrześcijanie to po prostu pałające żądzą krwi przygłupy („W oczach miał niesamowity żar, jaki dają tylko rozkosze fanatycznego samoudręczenia i błogosławieństwo zabijania pogan"; „Ubóstwo oraz wychudła, tykowata postura i końskie, nad wyraz szpetne oblicze nie przyciągały spojrzeń dworskich dam, z płatnymi zaś dziewkami nie grzeszył, bojąc się wiecznego potępienia. Szczególną cześć okazywał Maryi, dla której często się biczował i zalewał łzami w ekstazie”). Księża to także zdegenerowani, zboczeni pedofile („Pewnego razu obrzydliwie śmierdzący stary cap z siwą brodą do pasa, nie mogąc dłużej znieść grzesznej pokusy, przewrócił młodzika na kuchenny stół i zadarł habit, by ulżyć sobie na jego niewinnej żopie”). Dostajemy też duchownego żydowskiego pochodzenia - w tej roli biedny opat tyniecki Aron - który dywaguje na temat napletka Jezusa oraz wspomina rzeź, z której cudem go wyratowano - nastąpiła na początku XI wieku, zgotowana oczywiście przez chrześcijan, którzy „krzycząc z wielką radością: „Hosanna! Alleluja!”, wdarli się do kamienic i zaczęli mordować Żydów, plądrując i grabiąc, co się dało”. Ech, żydowskie kamienice są takie odwieczne. Przechodząc do postaci odgrywających ważniejsze role… no cóż, są nie mniej karykaturalne niż powyższe próbki. Jedną z linii retrospekcji stanowi nic innego jak tzw. quest, trzeba więc zebrać drużynę. Nieśmiało napomknę, że brak tutaj jakiegokolwiek pogłębienia psychologicznego, a postacie to po prostu imiona i pewne cechy, zaprogramowane działania. I tak oto: - Dziewanna/Donata/Żywia - piękna kapłanka Mokoszy, każdy jej pragnie, mimo różnicy wieku; jest mądra i Widząca - co nie przeszkadza w popełnianiu głupot i braku pojęcia, co robić; czasem odgryzie się Śmiertelną Ripostą; ofiara gwałtu Chrobrego (o Chrobrym zaraz, niżej), matka Miecława, kochanka Mieszka II - dużo funkcji, bo to i jedyna kobieta licząca się w „dziele”. - Andaj - tajemniczy, milczący wajdelota, myśliwy, przedstawiciel Ludu Drzewa, Jadźwingów; rozmawia z koniem-druhem, synonimicznie zwanym „kucykiem”. - Widun - kapłan Welesa; jest mądry. - Wojbor - kapłan Peruna; jest waleczny. - Ślaz - kapłan Strzyboga; jest gruby. - Mścigniew - zmienia się w misia; jest. Drużyna, jak to drużyna, podróżuje (w chwilach zagrożenia często teleportując się do Nawii), odblokowuje kolejne poziomy w celu wypełnienia zadania. Czasem potrzeba artefaktu, czasem hasła, czasem zabicia potworów (tutaj zaklęcia, inkantacje, siła woli, płomienie oraz inne liczne atrakcje), są i zagadki od bóstw (ich poziom taktownie przemilczę). Pojawia się także przewodnik-pomocnik. Wielki gacek. W drugiej linii retrospekcji mamy subiektywne spojrzenie na historię Polski i Piastów. Na czoło wysuwa się tutaj Bolesław Chrobry, „stary, lecz jurny cap”, którego głównym zadaniem jest gwałcenie. Oto przykład niesamowitej głębi psychologicznej, czyli przemyślenia pierwszego króla Polski na widok wspomnianej już Dziewanny/Żywii: „Wcale gładka dziewuszka - zauważył monarcha z lubieżnym grymasem - jak świeżo zroszona łączka... Chętnie przeorałbym jej dziewicze wdzięki... Rozmarzył się na chwilę. Był krzepkim czterdziestolatkiem i jak większość mężów w tym wieku, potrzebował odmiany po dwudziestu z górą latach przykładnego małżeństwa z dobrą, potulną Emnildą. Zasmarkane, brudne dziewki, gwałcone podczas krwawych orgii w zdobytej Pradze, nie dały mu zadowolenia. Pragnął delikatnej, bezbronnej istotki, której odebrałby niewinność, na zawsze brukając ją grzesznym piętnem. Czuł przypływ męskiego wigoru na samą myśl o czymś tak rozkosznie występnym”. Ruska Przecława (Predysława w książce) zostaje wtrącona do lochu i tam - oczywiście nago - zakuta w kajdany, by w tak miłych okolicznościach przyrody mogła dostępować kolejnych gwałtów. Ale co tam kapłanka Mokoszy i ruska księżniczka - skoro dzięki aluzji dowiadujemy się też, że Chrobry i własnemu synowi, Mieszkowi II, gwałtu nie oszczędził. A Kazimierz Odnowiciel jest szkolony w zakonie na paladyna. Co jakiś czas autor raczy nas też filozoficznymi przemyśleniami na miarę np.: "Dwaj młodsi uczestnicy wyprawy niczego nie zauważyli, jak ogromna większość mężczyzn niewrażliwi na kwestię drgnień kobiecej duszy i skomplikowanych odcieni niewieścich emocji. Mścigniew nie miał w ogóle żadnego pojęcia o tych sprawach, uważał jedynie, że babie trzeba złożyć bogate dary, a potem jej odpowiednio „dogodzić”, aby była szczęśliwa i obdarzała mężczyznę czułością. Ostatecznie był tylko niedźwiedziem w ludzkim ciele". Wypadałoby wrócić do kwestii, od której zaczęłam, czyli motywów ze słowiańskich wierzeń. Autor przytacza jedną z wersji mitu kosmogonicznego i to by było na tyle, jeśli chodzi o czerpanie z naszych prawdziwych tradycji (niestety, mit opowiada kapłan osobie, która - żyjąc w tej społeczności - musi go dobrze znać, więc po raz kolejny braki warsztatowe autora zostają obnażone). Resztę wymieszano z bzdurami, a to gorsze niż same bzdury. Mamy tutaj podział na złych i dobrych bogów, jakiego pogaństwo nie znało, wymyślone genealogie bóstw (oraz ich, w pewnym sensie, rozmnożenie) na modłę innych panteonów, olbrzymy, krasnoludy, skrzaty oraz malutkie wiły o tęczowych skrzydełkach - jakby wróżki - zaczerpnięte z wierzeń germańskich. Co więcej, autor pokusił się o zaprezentowanie mitu nordyckiego przemalowanego na słowiański - zmienił imię Thora na Swarożyca, Odyna na Welesa, i gotowe. W wypadku nadania imion olbrzymom, poza wykorzystaniem Wyrwidęba i Waligóry, inwencja sięgnęła tak dalece, by stworzyć Łamignata, Piwożłopa i Trzeszczykarka. Ach, no i wisienka na torcie. „Dowalenie” pisarzom historycznym. „- Wyjmijcie knebel mężczyźnie - polecił Lucjusz Bunschowi i Gołubowi, którzy trzymali skrępowanego więźnia. - Posłuchajmy, co ma nam do powiedzenia ten wyznawca demonów. Uważajcie jednak, by nie rzucił na was klątwy. - Z całym szacunkiem, ojcze wielebny, może najpierw byśmy przypiekli dzieciaki? - zaproponował usłużnie Parnic. - To zawsze rozwiązuje języki rodzicom... - Słusznie prawisz, druh - poparł go grubym basem Gołub. - Pomnisz, jak my pod Radogoszczą rozrywali końmi Wieleckie szczeniaki? Ot, była igraszka! - zapewnił, szczerząc się wesoło na samo wspomnienie. - Dobra zabawa - potwierdził Parnic. - Baby wyły jak wilczyce, starzy wojowie płakali jak bobry... Przyjemnie było patrzeć. - Ja bym wziął na początek kobitkę - zasugerował Bunsch. - Skoro to czarownica, wygolimy jej zaraz głowę i srom - dodał, rozmarzony lubieżnie - a potem przypalimy cycuszki. (…) Kraszew, dumny z wyniesienia, wziął z paleniska płonącą żagiew i fachowo podłożył ogień pod stos, który wkrótce buchnął wysoko. Trzask pękających polan i kneble w ustach stłumiły rozdzierające jęki skazańców." Panie Jabłon(‘ski) - zanim pan zaczniesz tak żenująco szydzić sobie z pisarzy, najpierw sam pan napisz coś przynajmniej w ćwierci tak dobrego, jak oni. Jakoś nie podejrzewam, by kiedykolwiek to nastąpiło… a taki chwyt jest niesamowicie niski i brak słów odpowiedniego komentarza. Pytanie tylko: a gdzież Sienkiew? I wbrew pozorom nie jest najgorsze to, że nieuświadomiony czytelnik może dostać w swoje ręce taki bezwartościowy – a wręcz szkodliwy – wytwór, rozpowszechniający znowu bzdury o Słowianach. Najgorsze jest zdecydowanie to, że podobno druga część „dzieła” czeka już na druk… Apage, Satanas!

Sońka

Sońka - Ignacy Karpowicz Nie istnieje dla mnie większy grzech autora niż brak szacunku dla czytelników. Jeśli przeradza się on w szyderstwo, które przykryć ma nieumiejętność udźwignięcia wybranego tematu – podobnie jak pustosłowie przykryć ma niesamowicie banalną treść – to nic nie jest już w stanie „powieści” uratować. Tymczasem widzę, że nie występują w zasadzie opinie negatywne – tutaj zwłaszcza – a w większości przewija się to samo stwierdzenie: nie rozumiem wątku teatralnego/wątek teatralny jest zbędny, ale poza tym ta książka jest wybitna/to arcydzieło. Autor musi zaśmiewać się do rozpuku, jak w konia ludzi zrobił. Tej książeczki nie da się zrozumieć bez wątku teatralnego – to oś całej „fabuły”, jej baza, dla której historia Sońki jest narzędziem. I nie pokazuje ten wątek nic innego, jak właśnie proces spłycania, banalizowania historii na potrzeby odbiorców (którzy w opiniach stwierdzą też, że to historia niebanalna!). Tekst sam o tym informuje: „No, ale, myślał, muszę położyć nacisk na uniwersalny charakter tej historii, tej opowieści, którą przeczuwam, lecz której jeszcze nie poznałem. Ta historia musi być zrozumiała przede wszystkim dla innych, wtedy stanie się zrozumiała też dla mnie.” Piękne usprawiedliwienie! Ja nie pojmuję, inni tym bardziej nie pojmują, więc wyłożę jak mi się wydaje, krowie na rowie (bo wezmę się za ten temat, nie odpuszczę go, jest chodliwy, zapewni mi sławę). Książkę zamyka w dodatku cytat o przerabianiu drogi mlecznej na masło, bo przecież nikt nie jest w stanie oddać głębi prawdziwej historii, zawsze dostanie się produkt gorszej jakości, niewiele prawdę przypominający. Dlatego od początku można iść na łatwiznę, po linii najmniejszego oporu, i pokazać wszystko jako kicz. Niemoc autora wynika z kwestii zewnętrznych i obiektywnych, przecież nie z braku warsztatu czy talentu. Podejście to prezentuje alter ego autora, reżyser teatralny Igor (a w zasadzie Ignacy, który zmienił personalia, aby uciec od swej zaściankowej przeszłości i korzeni na Białostocczyźnie – „skrzętnie ukrywał swoje dzieciństwo, zamalował je, konsekwentnie się go wstydził, skrupulatnie zapomniał, wyparł i pogrzebał” – bo prześladuje go poczucie gorszości oraz fakt, iż dziadkowie zamieszkiwali w miejscu o urokliwej nazwie Wysranka). Igor/Ignacy to nihilista i stereotypowe dziecko współczesności – „Nie widzi sensu w świecie, nie widzi w życiu celu, mimo aplikacji środków pomocowych: narkotyków, pornografii, literatury filozoficznej”. Powie również wprost wszystko o swoim tworze, ale przeciętny czytelnik zignoruje to, nie przykładając do sceny z odbiorem sztuki teatralnej przez krytyków większej wagi. Scena bardzo ładna – ale perfidna, bo akurat prawdziwa. „Zamiast kiczu widziano świadome produkowanie kiczu, kamp nosy i pióra krytyków zwietrzyły, z czego Igor z Ignacym, już pogodzeni, sztama, się chichrali, bo to tak jakby świadome sranie różniło się kulturowo i kulturalnie od srania po prostu, z potrzeby kiszek lub głodu”. Otóż właśnie – nie różni się. Motyw srania powraca nie raz, być może to echo Wysranki. Zapamiętajmy takie głębokie myśli: „Niewypowiedziane słowa nie przestają być słowami, a niewysrane gówno gównem. Taka jest natura wszechrzeczy”. „Ciepła ciecz wypełniła moje ucho, by spłynąć do ust. To był jego mocz. Krew, kał, sperma, mocz. (Mała ojczyzna, pomyślał Igor).” Kicz. Historia Sońki stała się kiczem wyłożonym bez żadnej subtelności, pełnym klisz z najtańszych telenowel i harlekinów, przeplatanych pozornie błyskotliwymi, banalnymi prawdami uniwersalnymi. Niesamowite, ale ilekroć pojawiał się w moich myślach konkretny zarzut w stronę autora, za chwilę otrzymywałam ripostę w tekście – czy może być większe świadectwo tego, że całość wyprodukowano z perfidną premedytacją na tyle, by odpowiednio wcześnie asekurować się na wypadek krytyki? I tak Sońka mówi i myśli nieco za bardzo miastowo, nowocześnie, posługując się skojarzeniami, jakich na pewno nie posiada – ponieważ trzeba ją przybliżyć czytelnikowi (ha! to nie moja, autorska nieumiejętność wczucia się w postać – to ukłon dla was, głupich czytelników!). Co więcej: „Autentyczność to jednak potworna klisza”, sztuka teatralna kończy się kadiszem („wielkie ryzyko sceniczne, groźba efekciarstwa, kolejne memłanie Holocaustu. Kicz. Bez tego jednak chyba przedstawienie się nie uda” – ile razy wprost można czytać, że tak naprawdę to wszystko jest świadomym kiczem?), a treść książeczki zamyka bezpośredni zwrot do czytelnika, by także współtworzył tę historię. Głębokie pytanie pół-retoryczne rozgrzesza też tych głupiutkich odbiorców geniuszu autora: „I czy to ma znaczenie, co wzrusza? Arcydzieło czy szmira? Wzruszenie jest takie samo”. Jestem nieczuła i się tą szmirą nie wzruszyłam. Nie wzruszyło mnie niezwykle stereotypowe ukazanie dramatu Soni, żyjącej na końcu świata z jakby obcymi braćmi oraz zezwierzęconym, gwałcącym ją ojcem. Nie wzruszyła mnie wymiana głębokich spojrzeń między Sońką a Joachimem z SS, trwająca w nieskończoność, by zapaść się w swych oczach wzajem i poczuć, że to Wielka Miłość, która zniewala i nie pozwala żyć czymkolwiek innym. Nie wzruszyła mnie ta „miłość” oparta na parzeniu się jak króliki, skoro nie rozumie się wzajem swych języków (i nikt nie wmówi mi, jak chciałby wmówić autor, że siłą ich uczucia jest po prostu Miłość, prawdziwa dlatego, że zaistniała bez słów – synonimem miłości nie jest chuć). Nie wzruszyło mnie, że Joachim z błyskawicami na czarnym płaszczu przyjeżdża do Sońki na siwym wałachu o nazwie Pegasus (sic! książę na białym koniu!). Nie wzruszyła mnie także samotna łza Soni, rodem z blogowych opowieści nastolatek. Samotna łza jest też doskonałym przykładem na to, jak autor brak treści właściwej zasłania pustosłowiem, laniem wody, logoreą – albo po prostu, w zgodzie z poetyką utworu: sraczką słowną. „A z jej prawego oka, z którego lata starły kolor, popłynęła wielka łza. Nie toczyła się żywo: najpierw wolno się formowała, formowała, aby z trudem się oddzielić. To nie była przezroczysta łza, tylko mlecznobiała. To nie była mokra łza, tylko nieznacznie wilgotna. Ta łza tak naprawdę była grudką soli. No i ona maszerowała zmarszczkami Soninej twarzy, jak gąsienica po starym, wykręconym liściu, bez nadziei na przepoczwarzenie czy przepotwarzenie, aż wreszcie, ominąwszy usta, spadła z brody na podłogę, gdzie rozprysła się w solny miał.” Takich pięknych, długich akapitów o niczym dostajemy bez liku. Czy to opis kota, czy telefonu komórkowego, popis słowem musi być. Nie wzruszył mnie też późniejszy trójkąt miłosny, przez który w końcu trup ściele się gęsto a dramatycznie. Za duże stężenie dramatu wywołuje efekt przeciwny do zamierzonego. Zirytowało mnie tylko, jak zawsze, wmawianie czytelnikom, że mają do czynienia z czymś zupełnie innym niż w rzeczywistości. Opowieść kresowa, mhm. O miłości i wojnie, dobre sobie. I jakie mamy tutaj prawdy uniwersalne? Że Historia jest zła, a krzywdzi szczególnie kobiety (banał); że nie powinno się zabijać (naprawdę?); że wojna nie jest marzeniem zwykłych ludzi (niemożliwe!); i tym podobne. Taka to „powieść” – świadomie strywializowana, kiczowata wysranka. Pewnie dostanie jakąś nagrodę.

Saga Sigrun

Saga Sigrun - Elżbieta Cherezińska Harlekin ukryty za fasadą jako-takich historycznych realiów. Obeznani w tych tematach nie będą raczej zadowoleni - ja przynajmniej srogo się zawiodłam. Przypisy dodane są do faktów zdawałoby się oczywistych, więc być może jednak kto inny jest tzw. targetem - i to chwalebne, że zaistniała próba zaznajomienia szerszego grona ze średniowieczną Północą. Niestety, sposób wykonania pozostawia wiele, wiele do życzenia… Bez wątpienia dobre czytadło dla fanów Sagi o Ludziach Lodu - tam również w tle pomyka przecież historia. Na pierwszym planie pełno infantylnych opisów seksu - w nadmiarze - a język narracji woła o pomstę do nieba. Nie wymagam od powieści „historycznych” stylizacji, wręcz za nią nie przepadam, ale używanie sformułowań typowo współczesnych i kolokwialnych niszczy całkowicie klimat, jaki chciałoby się z tego typu powieści wynieść. Ciężko przez te anachronizmy odczuć, że opowieść toczy się tysiąc lat temu. Być może zamiarem było przybliżenie postaci czy ogólnie ich życia - dla mnie efekt jest odwrotny, nie wierzę w te postacie. Z pewnością współczesnemu czytelnikowi dzięki temu udaje się książkę „połknąć”, jak połyka się filmy czy komiksy - od powieści oczekuję więcej. Ogromna przewaga dialogów w tekście. Infantylnych. Niektóre starają się przemycić fakty o polityce, zwyczajach - nie zostało to poprowadzone umiejętnie, a szkoda. Jest to oczywiście wada narracji pierwszoosobowej; przekazanie czytelnikowi tego, czego postać jest świadoma - bez czynienia jej głupią - wymaga dobrego warsztatu, umiejętnego budowania fabuły, a tego próżno raczej szukać po czytadłach. Nie ubierajmy ich tylko w szaty poważnych powieści. I w dodatku jest to najlepsza powieść z całego cyklu. To w następnych jarl powie „do diabła”, norweska panna zapyta drugiej: „kapujesz?”, a skutki pijaństwa nazwane zostaną „kacem”. Później dojdziemy też m.in. do „ja pierdolę” i „kurwa”. Seks chrześcijanina cudzołożącego z poganką opisany będzie jako komunia święta (sic!). Samo zakończenie cyklu wydaje się natomiast naprawdę ponurym żartem z założenia, jakim było chyba ukazanie kultury wikingów… Albo to ukłon w stronę popkulturowego chłamu, czyli znacznie gorzej.

Quietus (wydanie rozszerzone)

Quietus (wydanie rozszerzone) - Jacek Inglot Taki ciekawy pomysł, zdawałoby się. Szkoda, że poza tym wypadałoby pokazać go ciekawie, po prostu - rzecz podstawowa - wykorzystać. I nie wyszło. Niestety, ale jedynym, co utkwiło mi w pamięci po przeczytaniu tej książki, jest rozdział pierwszy, czyli właściwie opowiadanie, do którego dopisano resztę. A konkretniej: dysputa bohaterów o wspaniałości piva, kompletnie dla fabuły zbędna, oraz wątek "kryminalny" - poszukiwanie sekretnej siedziby chrześcijan - sprowadzony do tego, aby wychędożyć chrześcijankę. Nie, ja podziękuję. Mam smutne wrażenie, że w fantastyce pisanej przez mężczyzn liczą się jedynie dwa powyższe elementy: "górnolotne" ględzenie oraz seks. Fantazje wolno mieć, ale czy koniecznie trzeba wpychać je do każdego tematu?

Powrót Martina Guerre’a

Powrót Martina Guerre’a - Natalie Zemon Davis Tyle się o tej książce nasłuchałam peanów - że niezwykle błyskotliwa narracja, ciekawe przybliżenie historii, klasyka antropologii historycznej - że nie mogło być inaczej i się rozczarowałam. Najbardziej chyba mimo wszystko objętością. Treść właściwa liczy jakieś ledwie 140 stron, dużym drukiem z grafikami, a jeśli odejmiemy rozdziały poświęcone panom, którzy jako pierwsi opisali opisaną przez autorkę historię - to siłą rzeczy jeszcze mniej. Reszta to: przypisy (20 stron), wybrana bibliografia prac na temat Martina Guerre’a (5 stron), wypis wybranych prac autorki (10 stron), posłowie dot. antropologii historycznej i mikrohistorii (40 stron - bardziej treściwe od treści właściwej), wybrane prace z tych dziedzin wydane w Polsce (10 stron), indeks (5 stron). I za to wszystko wydawca życzy sobie… 39,90zł! Jak dobrze, że tanie księgarnie żyją i mają się dobrze; tamtejsza cena odpowiada przynajmniej faktycznej wartości tej pozycji. Wydawnictwo Zysk (nomen omen, rzec można) umacnia się na mojej liście piekielnie czarnych wydawnictw. Odnośnie samej treści właściwej - niestety, zupełnie mnie nie porwała. Lektura to najwyżej na parę godzin, a męczyłam książkę kilka dni. Temat zdawałoby się naprawdę ciekawy: przywłaszczenie cudzej tożsamości w XVI wieku, reakcja społeczności, dochodzenie prawdy na ówczesnym procesie sądowym… Jakie były motywacje oszusta, a jakie rodziny (szczególnie żony), która decydowała się na prowadzenie takiej gry i w końcu postanowiła ją przerwać, jak to możliwe, że ktoś był w stanie tak idealnie wcielić się w rolę, że gdyby nie przypadek (bądź zrządzenie losu), spora grupa ludzi nadal uważałaby go za prawdziwego Martina Guerre’a. Tym kwestiom autorka poświęca uwagę, ale moim zdaniem zbyt oszczędnie, więcej dowiadujemy się o topografii pogranicza francusko-hiszpańskiego, możliwych trasach podróży bohaterów afery, prawdopodobnym tle rodzinnym, zawodowym, etc. Samo w sobie z pewnością jest to dla kogoś tym rejonem zainteresowanego ciekawe, ale z głównym tematem wspólnego ma znacznie mniej niż niewykorzystany potencjał chociażby opisu procesu sądowego. Mocno zaburzone proporcje: autorka skrupulatnie kreśli tło (solidna kwerenda nie tylko archiwalna), ale podstawowym pytaniom swojej pracy poświęca raptem małą cząsteczkę. W sumie zastanawiam się, po co ta książka powstała w takim kształcie… ani to wyczerpująca monografia historyczna, ani ciekawe popularyzowanie historii, ani zaczątek powieści historycznej. No ale „klasyka i bestseller”.

Potęga rytuału. Symbolika władzy. Średniowiecze

Potęga rytuału. Symbolika władzy. Średniowiecze - Gerd Althoff Książkę czyta się dobrze, ale to głównie lanie wody i gdybologia stosowana. Niczego nowego z tej lektury, niestety, nie wyniosłam.

Początki państw. Ruś

Początki państw. Ruś - Artur Kijas Wbrew tytułowi (czy też: nazwie serii) o początkach Rusi traktuje może jedna trzecia tej książki, będąca w zasadzie przepisaniem tzw. kroniki Nestora; nacisk położony jest raczej na czasy rozdrobnienia dzielnicowego. Jak na pozycję popularnonaukową, za dużo tu wypisywania suchych faktów i genealogii (ale brak choćby jednej tablicy genealogicznej!), styl natomiast toporny, jakby nie zaznał redakcji - akapity zbyt często złożone są ze zdań, które w żaden sposób się ze sobą nie łączą. Poza tym - akurat w części o początkach Rusi sensu stricto - masa informacji sprzecznych ze sobą, czy wręcz fałszywych. Dowiedzieć się można na przykład, że Słowianie wędrowali zewsząd wszędzie (różne dane na przestrzeni paru ledwie stron), a „[Awarowie] pod koniec VI wieku osiedlili się na terytorium Węgier”… które jeszcze wówczas nie istniały. Z krótkiego wtrętu o panteonie słowiańskim Włodzimierza Wielkiego wynika, że „Chors i Dadźbog były to dwa równorzędne wcielenia boga Słońca”, co jest nieprawdą. Mogłabym tak wypisywać różne kwiatki, jakie sobie podkreślałam w czasie lektury, ale wybrałam tylko kilka najciekawszych przykładów (redakcji i korekcie gratuluję świetnie wykonanej pracy): „[Wsiewołod] posługiwał się pięcioma językami, których znajomość zdobył przez uczenie się”. (Niewiarygodne!) „[Włodzimierz Monomach] ze wszystkich opresji wychodził cało, niczego nie tracąc, poza drobnymi obrażeniami ciała”. „W dużych miastach ruskich społecznością dominującą byli Słowianie. Spotkać w nich można było też nieliczne grupy reprezentujące inne narodowości, między innymi (…) Polaków”. A jeśli ktoś odkryje ukryty sens tego zdania, to daję order z ziemniaka: „Mimo że Chazarowie posługiwali się językiem tureckim, odegrali dużo większą rolę niż Hunowie i Awarowie”. Za co aż tak wysoka ocena jak 3 gwiazdki? Część o Rusi dzielnicowej nie jest zła, ale wypadałoby zmienić tytuł całej publikacji. A poza tym - książka bardzo ładnie wydana i dopóki się jej nie otworzy, to nie wstyd trzymać na półce.

Pierścień Bolesława

Pierścień Bolesława - Zbigniew Wojtyś W zamyśle powieść miała chyba być polskim odpowiednikiem Dana Browna. Jest zatem chrześcijaństwo, pogańskie symbole, rzekome rewelacje dotyczące dawnej historii - oraz naziści, komuniści i SB. Właśnie z tego powodu pokusiłam się o zakup (może raczej z powodu ceny w taniej księgarni, choć to już wskazówka, że książka nie sprzedawała się najlepiej i należy czas poświęcać czemu innemu...) - zaciekawiło mnie, jak też autor przedstawi intrygę dotyczącą początków państwa polskiego pomieszaną z okultyzmem III Rzeszy. Podczas kartkowania natrafiłam w dodatku na scenę, w której Niemiec dowodzi normańskiego pochodzenia Piastów - sądziłam, że to zapowiedź jakiejś walki ideologicznej, zbijania argumentów... I cóż, oczywiście spotkał mnie ogromny zawód. Nie tylko zawód - rozpacz w ciapki wręcz. Tyle tutaj niekonsekwencji, nieporadności na każdym poziomie (prowadzenie fabuły, kreacja postaci, konstrukcja intrygi właśnie), że ocenę podnoszę na 2 za w miarę lekki styl. Jako czytadło się to sprawdza - się czyta i się zapomina. Ale zanim zapomnę wszystko, to się poznęcam, ku przestrodze, a poza tym długo - choć jedynie wybrane elementy omówię i to w dodatku bez poważnego spoilerowania (na względzie mając innych masochistów, którzy mogliby mieć ochotę jednak się zapoznać z dziełem). Główny bohater - narrator - to taki Ferdek Kiepski. Pan koło czterdziestki, łysiejący, z brzuszkiem piwnym - piwo to jego pokarm główny, spożywany zamiast śniadania, a także na obiad i kolację; poi nim nawet biedne koty (karmienie kotów to stały element akcji, porywający jak diabli!). Do nałogów dodajmy jeszcze papieroski, a do życiorysu fakt, że jest bezrobotnym wolnym strzelcem, dziennikarzem piszącym bloga w klimatach ezoterycznych. Oczywiście nie przeszkadza mu to w nawiązaniu kontaktów łóżkowych z pożądającą go rudowłosą pięknością odzianą w skórzane wdzianko motocyklistki (scena opisana obrzydliwie, nieumiejętnie naturalistycznie, jak opowiadanko porno). Godność jego: Alexander Casey, gdyż ojciec Irlandczykiem był. Po co i na co to? Dlaczego nie Polak, ale pół-Polak? Podobnie zbędne jest zaznaczenie, że kupuje w kiosku "Wyborczą" konkretnie i biada nad tym, że inni zamiast niej czytają tabloidy (hehe), wielokrotnie czepia się również sąsiadki za "słuchanie jedynej słusznej radiostacji" i wiarę w teorie spiskowe (chociaż sam we własne wierzy - byłby to ciekawy zabieg, zderzenie tych stereotypów z obu stron, ale niestety, punkt widzenia narratora jest jedynym słusznym). Naturalnie, jest on także erudytą. Wybiórczym. Czasem włącza mu się połączenie z wikipedią i cytuje wiedzę jakby metodą kopiuj-wklej, czasem nie zna podstawowych faktów, aby niektóre "rewelacje" objawiły się niby mocniej. Dla przykładu - opowie nam ze szczegółami co to jest "Powieść minionych lat", kiedy powstała, ale zdziwi go już, że Ruś kijowską stworzyli w zasadzie Normanowie, o czym kronika informuje. No tak, to jest problem autora. Nie zna źródeł, a posiłkuje się konkretnym "opracowaniem". W tekście pobrzmiewa słuszna refleksja, by nie zawierzać bezkrytycznie lekcjom historii, ale sięgać po różne podręczniki, ze sprzecznymi tezami, a najlepiej po źródła - aby wyrobić sobie własne zdanie. Dlaczego autor sam się do tego nie zastosował? Wszystkie "rewelacje", których dostarcza książka - (nie)istnienie Bolesława Zapomnianego, normańskie korzenie Piastów - przepisane są żywcem z "dowodzenia" Andrzeja Zielińskiego (tylko pana Skroka jeszcze brakuje). Jeśli ktoś tego pana nie zna, niech nie poznaje, a przynajmniej niech nie traktuje go jako źródła wiedzy. Zero współpracy ze źródłami, zero powoływania się na dane, wysnuwanie fantazji z niczego i opisywanie ich jako jedynych prawd (np. Geira, skandynawska żona Mieszka I, z którą miał mieć 3 córki - albo pomoc duńskich, a nie czeskich, posiłków pod Cedynią - niechaj mnie ktoś łaskawy oświeci, skąd się to panu Zielińskiemu wzięło? z literackich skandynawski sag, a może doznał objawienia jak postacie w powieści?). Nikt w książce nie podważa tych rewelacji, po prostu - z opadniętą szczęką - przyjmuje je do wiadomości jako prawdę objawioną. Dostajemy też rewelację, którą rzekomo potwierdzają źródła i badania, a postacie traktują jako pewnik - że Słowianie wędrowali na północ z terenów Chorwacji. Słucham...? Może coś autor gdzieś przeczytał, że na terenie Małopolski dawno dawno temu bytowali (biali) Chorwaci, ale to oni wywędrowali później na południe... No tak, po co komu kwerenda? Dowiadujemy się też, że Ibrahim ibn Jakub przebywał w państwie Mieszka. Hm, no raczej nie... Jednakże moim ulubionym hitem, wisienką na torcie, jest postać profesora - historyka mediewisty - na progu odkrycia naukowego, które odmieni spojrzenie na historię początków Polski. Badacz ten do tłumaczenia tekstu łacińskiego musi posiłkować się słownikiem. Ojej. Ale żeby to jedna taka głupota przy kreacji (papierowych) postaci! Mamy także policjanta byłego esbeka, który prowadzi śledztwo rodem z amerykańskich seriali. Złych-dobrych Niemców, kryształowego serca esesmana, volksdeutschów chcących pomagać Polakom. Mamy i dwunastolatkę, która wygląda jak dziesięciolatka - ale zachowuje się raz jak trzylatka, a raz jak trzydziestolatka. Tutaj nieco dłużej - dziewczynka ma na imię Agnieszka i, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu psychologicznemu, już po paru minutach znajomości z głównym bohaterem nawiązuje z nim głęboką nić porozumienia (najpierw jest jej wujkiem, a po niecałym tygodniu - tatusiem). Relacja ta nie dziwi zupełnie narratora, Alexander oburza się wręcz, że wścibskie, wredne sąsiadki podejrzewają go o pedofilię, gdzież tam takie myśli brudne, ohydne... on tylko zaopiekował się dzieckiem, kupił jej dwie sukienki, kebaba, pozwolił się umyć we własnej łazience (sic! po jakiejś godzinie znajomości), a tutaj społeczeństwo takie kalumnie rzuca. Następuje też spotkanie z dziadkami Agnieszki, którzy cieszą się, że spotkała tak dobrą duszę i w zamian za opiekę nad wnuczką składają mu dary (!). Nawet jeśli autor próbował to później uzasadnić, naiwność, głupota i brak refleksji głównego bohatera jest rozbrajająca. Nie tylko w tym wypadku zresztą. Akcja zaczyna się od zamiany mieszkania - pewnego dnia po prostu dzwonią do niego ludzie oferujący mu zamianę, bo przeczytali na jego blogu, że zmaga się w swoim lokum z koszmarami. Okej. Różne są czubki - ale Alexander uznaje to za wybawienie, chętnie zgadza się, nie mając pojęcia o stronie prawnej... Jak można stwarzać tak lekkomyślnego bohatera i wmawiać czytelnikom, że to człowiek o rozległej wiedzy? Oczywiście nikomu też na myśl nie przyjdzie, że pierścień Bolesława może być fałszerstwem - każdy od początku uznaje, że to sygnet z XI wieku. Bo tak. Bo inaczej być nie może. Ten oto sygnet dowodzi, że istniał Bolesław Zapomniany. Bo ma wygrawerowane B II R. Okej... Nie wspominając już o tym, że wszyscy z pamięci cytują źródła, monologi innych ludzi, a każdy oczywiście posiada ponadprzeciętną wiedzę o pierwszych Piastach. W zasadzie intryga rozmywa się na tych prawie 550 stronach. Niby tutaj Bolesław Zapomniany, a tam naziści, esesmani, esbecja. Rozwiązanie dostajemy na kilku stronach pod koniec - ostateczna porażka tej książki, nie ma nawet o czym pisać - jeśli coś mogło się kleić, to okazało się, że zupełnie się kupy nie trzyma, jest na siłę wydumane. Szkoda, bo w zasadzie autor mogłby z tego ładnie wybrnąć i obronić wszystkie wcześniejsze durnoty pseudohistoryczne. Sama zaś "rewelacja" odnośnie przeszłości państwa polskiego, wymyślona przez autora, niczym nie powala. Nie stanowi żadnego uzasadnienia dla zachowań postaci, które chciały "fakty" ukryć bądź ujawnić. Przerywniki między rozdziałami (jeden na każdy dzień akcji) stanowią sceny z czasów Bolesława Zapomnianego - długości strony bądź półtorej. Nie rozumiem niestety, po co zostały napisane? Niczego do powieści nie wnoszą. Dostarczają za to kolejnego westchnienia - kiedy Bolesław sam o sobie stwierdza, że poniósł porażkę i został zapomniany, bo wyprzedzał swoje czasy. No cóż, można i tak myśleć o sobie. Ja z pewnością też swoje czasy wyprzedzam, wieszczę tak z niejasnego przeczucia odnośnie przyszłości mojej i całego świata. I na sam koniec, wątek "pogański". Dlaczego jeśli polscy autorzy sięgają po słowiańskie wierzenia - zawsze (?) pokazują je jako jakieś krwawe ofiary, mroczne kręgi, inne bzdury z palca wyssane? Noc Kupały to obrzęd ze składaniem w ofierze dziewicy, a "rodzimowiercy" to banda przygłupich oszołomów. Skąd się to bierze - żeby tak gremialnie uprzeć się na wynajdywanie nieistniejących rytuałów akurat w taką stronę? Przecież to optyka pism chrześcijańskich, które niby chce się podważać. I tak się podważa, że "terror chrystianizacji" zestawia się z "terrorem pogańskim", ale lepszym, bo nie-chrześcijańskim? Ech! Bardzo to przykre, że tylko taki obraz prezentuje się w czytadłach i powieściach.

Nowa baśń. Cz. 1, Robotnicy wezwani o jedenastej

Nowa baśń. Cz. 1, Robotnicy wezwani o jedenastej - Teodor Parnicki Twórczość Parnickiego nazywano „literaturą paranoickoidalną” – i trzeba mieć to na uwadze. W porównaniu do „Srebrnych orłów” (które wypada przeczytać przed podejściem do „Nowej baśni” ze względu na kontynuację kilku wątków) nie mamy już do czynienia z klasyczną powieścią historyczną, ale raczej – historiozoficzną. Nie jest to propozycja dla szerokiego grona odbiorców – z wielu powodów. (Skojarzenie – w pewnym sensie tylko odległe – każe mi dodać, że dziś podobnym twórcą jest Dukaj). Jako pierwszy wymienię specyficzny styl autora: długie, dość zawiłe zdania, z licznymi wtrąceniami i przestawieniami szyku – wszystkie przy tym o pięknym rytmie, na jaki pozwala tylko maestria językowa. Po drugie – fabuła osadzona została w XI wieku i trzeba się w nim przynajmniej nieźle orientować, aby się zanadto nie pogubić. Do wydania dołączono notki o postaciach historycznych i legendarnych oraz – pokaźnych rozmiarów – tabelkę z wydarzeniami, o których w treści mowa (oba dodatki autorstwa Antoniny Jelicz, historyk literatury). Są pomocne, ale bardziej jako „ściągawka”. I nie koniec na tym. Poza historiozofią bardziej niż historią – albo nierozłącznie z tą historiozofią – występuje mit czy też tytułowa baśń. Skoro nie posiadamy własnej pamięci o minionych wydarzeniach, a na podstawie subiektywnych relacji, plotek, listów (przypisywanie im niezawodnej zgodności z prawdą to wręcz „prostactwo umysłowe”) można budować tylko teorie, które wcale z prawdą zgadzać się nie muszą – to i historia nie może być niczym więcej, jak opowieścią z ogromem niewiadomych i zbiorem potencjalnych, nierzadko sprzecznych wersji wypadków ("Ludzka prawda, wszelka możliwa prawda ludzka, jest to – wiecie co? Oto ni mniej, ni więcej jak tylko argument tak przemyślnie skonstruowany, iż nie sposób, by ktoś – ktokolwiek bądź – zdołał go zbić"). Postacie mają nie tylko niepewne genealogie, ale i kilka twarzy, wręcz wcieleń. Gdyby ktoś próbował odczytywać treść bez mitycznego filtra, uznałby ją pewnie za niemały bełkot. Podtytuł pierwszej części „Nowej baśni” – „Robotnicy wezwani o jedenastej” – nawiązuje do biblijnej przypowieści, bo i mowa w największej chyba mierze o ludach, do jakich chrześcijaństwo dotarło „późno” (jeśli w ogóle), w tym rzecz jasna o państwie polskim. Chrześcijaństwa wersji kilka: rzymskie, greckie – i słowiańskie, a i kultur w powieści mrowie: Bizancjum, Ruś, Chazarowie, Żydzi, Brytania, Irlandia, Islandia – oraz… Toltekowie. Wszystko przeplatane mitem celtyckim, napomknięciami też o Graalu, greckim podaniem o Atlantydzie-Przeciwziemi; jest i Hamlet. Chapeau bas za połączenie tego w całość. Ważne pytanie: czy wobec takiej mnogości ludów oraz specyfiki różnych kultur chrześcijaństwo może pełnić rolę ponadnarodowego ogniwa i stać się religią powszechną, wolną od narodowych interesów, obecną na całym świecie? A jeśli historia w pewnym sensie kołem (buntem) się toczy – to jaką rolę dzięki temu pełnić może w niej duchowieństwo? (I co jest celem, a co środkiem do celu: władza czy mądrość?) Parnicki odpowiada ciekawie, choć – niejednoznacznie. Jednoznacznie się przecież nie da, ku pokrzepieniu mózgów. ;-)

Niewidzialna korona

Niewidzialna korona - Elżbieta Cherezińska Miałam nie czytać tej książki, bo - mówiąc lekko - nie podobały mi się wcześniejsze wytwory autorki (głównie przez zmarnowane pomysły, ale i okropny styl), a jednak zapoznałam się - masochistycznie lub pro publico bono; do wyboru, do koloru. Uprzedzam: opinia dość rozbudowana, z garścią cytatów i nie tylko. Do przeczytania sprowokowały mnie billboardy zauważone w paru miastach - piękna kampania promocyjna, a hasło trywialne („królestwo to więcej niż król” - naprawdę…?). Jeśli dodamy do tego wymowę wywiadu z wydawcą, o którym wspomniano w innej nieprzychylnej opinii, obraz mamy pełen: kupcie ludzie ten produkt, wykreowaliśmy jedyną pisarkę historyczną, innego wyboru nie ma, cieszcie się, że w ogóle coś jest i wierzcie nam, że jest świetne. Bardzo mnie to smuci - szczególnie to, że tę wydmuszkową atrapę powieści historycznej wciska się potencjalnym czytelnikom jako prawdziwą powieść historyczną - i to zdaje się w jakimś stopniu działać. I nie sięgnęłam po tę książkę tylko po to, by skrytykować - naprawdę! - ale by przekonać się, czy coś w podejściu autorki uległo zmianie, bo chcę czytać dobre, polskie powieści historyczne, jakie pisano ładne dekady temu. Przecież pisarz rozwija się z każdą kolejną książką, podobno... lecz może rzemieślnik nie, choć teoretycznie także powinien - jeśli komuś podobały się wcześniejsze wytwory autorki, ten spodoba się także; żadnego rozwoju natomiast nie zaobserwowano. Dla mnie to nadal pozostaje poziom niezamierzonej groteski, estetyki komiksowej, a nawet, cóż, profanacji, duże słowo - nie użyłabym go, gdyby autorka pozostała przy opisywaniu wymyślonych przez siebie postaci, ale... Oto cytat z Teodora Parnickiego (ciekawam, czy autorka kojarzy): "Istnieje bardzo trudny problem, problem odpowiedzialności pisarza nie wobec społeczeństwa - ale wobec postaci, bo te biedne postacie, szczególnie z wieków minionych, bronić się nie potrafią." A teraz będą wybrane cytaty z Cherezińskiej, „królowej polskiej powieści historycznej”, określonej tak (samozwańczo?) na potrzeby promocji. Posłużę się tylko tym, co sama autorka udostępnia na stronie internetowej jako reprezentatywne fragmenty. Na początek Jan Muskata. Co by o nim nie twierdzić, jedno przyznać trzeba: polityk dużego formatu. I biedna postać. „MUSKATA, biskup krakowski, dostał kilka sygnałów, iż jego ciągłe wyjazdy z diecezji nie podobają się Jakubowi Śwince. „Pasterz winien jest sprawować posługę wśród swych owieczek”. Tra la la la la. A jeśli pasterz przerasta swą owczarnię? Jeśli widzi łąki soczyście zielone gdzie indziej? Wzrokiem sięga daleko poza horyzont? Ba, co począć, gdy pasterz jest w istocie drapieżnikiem? Tak czy siak, ruszył do Pragi.” Tak czy siak: tra la la la la, pociągnijmy tę scenę, w której biedny Muskata rozmawia z Wacławem II Przemyślidą. Równie biedną postacią. „— Muskato — stęknął Václav — jestem w żałobie. — Naturalnie. Królowa Guta von Habsburg była kobietą nieodżałowaną... — Nie po niej. — Skrzywił się król. — Guta była koszmarna. Czy ty wiesz, co ja musiałem znosić, jak się natrudzić, by ją ciągle zapładniać? (…) — Nie mogę zapładniać tej pięciolatki! Ani dziewięciolatki nawet!— jęknął Václav. — Choć w sumie tą starszą mógłbym spróbować...” Pozostawmy to bez komentarza i przejdźmy do nieco mniej znanych biednych postaci. Krzyżaków. Przypominam, że mamy w utworze przełom XIII i XIV wieku, bo biedne postacie są nieco zagubione: „— Jak skończysz krzyżacką karierę, możesz oprowadzać wycieczki.” Konam ze śmiechu. I nieco dalej: „— Tak, tak, Henryku von Plötzkau! Północ to Nowy Świat, który trzeba dla Boga zdobyć — przepił do nowego brat Zygharda, Gunter. — A następnie ochronić, zasiedlić, zagospodarować zgodnie z Bożym planem. — I zapłodnić — podskoczył na ławie Konrad. — Chodzą plotki, że nowy komtur królewiecki, Bertold Bruhaven, przeszedł próbę dziewicy — wtrącił Gunter. — Przy mnie dziewice nie mają szans — wtrącił się mu Konrad. — Nie staje ci? — wychynął zza muru Helwig. — Chcesz sprawdzić? — prowokował go Konrad. — Tak mi staje, że muszę siedzieć i ci nie pokażę.” Zastanawia mnie poziom tego „humoru” i znów obecny wątek zapładniania. Myślę, że gimnazjum to górna granica wieku odbiorców (gimnazjalistów dojrzalszych przepraszam za uogólnienie). Naprawdę żałuję tych Krzyżaków, bo chyba się w grobach kręcą jak świdry. I jeszcze troszkę, dość długo, ale to już ostatni cytat mimo ogromu zasługujących na uwagę: „— Co robisz! — syknął Zyghard, odruchowo łapiąc w usta płynące mu po twarzy wino. — Leczę cię — odpowiedział poważnie Kuno i przyciskając dłonią z bukłakiem jego czoło do pnia, wpił się wargami w ranę. Fala pożądania, jaka uderzyła w Zygharda, była niczym chmara strzał wbijających się w jego naprężone ciało. Złapał Kunona w pasie i przycisnął jego biodra do siebie. Renegat oderwał usta od jego policzka, i odchylając się z objęć w bok, splunął krwią i winem. Odwrócił się do Zygharda. Miał wargi mokre i brudne od jego posoki. — Wyssałem z ciebie jad — powiedział, patrząc Zyghardowi w oczy. — Jak smakował? — Jak czerwone wino reńskie. Jak kość grotu. Jak gorzkie zioła i sadło borsuka. Jak królewska krew jego wysokości księcia Zygharda von Schwarzburg — odpowiedział Kuno i pocałował go w usta. Oderwał się od nich równie gwałtownie, jak do nich przywarł. — Czy dalej chcesz się mnie pozbyć, komturze? — „W takich miejscach należy tym usilniej pobożności dochować, aby większej bezbożności zapobiec” — odpowiedział mu słowami papieskiej bulli, wpatrując się w jego twarz, chłonąc oddech Kunona rozchylonymi ustami. — „Chronieni pancerzem Boga od prawicy do lewicy pełnimy posługę wojenną” — zacytował Kuno, przytykając mu do warg bukłak z winem. Zyghard pociągnął łyk. Kuno odrzucił bukłak w mech i przycisnął biodra Zygharda do pnia. — „Tam, gdzie ongiś sowy tylko żyły, zielone pędy wiary wyrosną”— wyszeptał Kuno i pocałował go drugi raz.” Nawet Sienkiewicz nie stworzył takiego obrazu Krzyżaków, choć dobitnie widać, że sympatią do krzyżackiej braci nie pałał. Mamy tu do czynienia z czystą groteską, albo nie… To nie pierwszy wytwór autorki, w którym pojawia się wątek homoseksualny dla uatrakcyjnienia(?) akcji i postaci. Bo to takie fajne i na topie, by wrzucić do książki gejów - i to jeszcze jako „tych złych”, słyszę już te piski nastolatek. Może naprawdę do takich czytelników - maksymalnie gimnazjum - skierowana jest ta twórczość? A może pisanina Cherezińskiej świadczy po prostu o ogólnym poziomie współczesnego odbiorcy, któremu to pasuje - skoro z nauką i znajomością (nie tylko) historii jest coraz gorzej? Albo świadczy o tym, jak wydawca postrzega potencjalnych czytelników, którym wszystko da się wmówić i wepchnąć, by pomnażać zyski? Bo czy naprawdę miłośnikom historii pasuje to, co i w jaki sposób autorka pisze…? Proponuję przejść się do biblioteki i sięgnąć na przykład, na początek, po cykl piastowski Bunscha, żeby zobaczyć różnicę. „Niestety” nie ma tam opisów dzikiego seksu ani innych tego typu atrakcji. Jest jeszcze nieładny „trick”, jaki stosuje autorka wobec czytelników mniej obeznanych z historią - usiłuje kreować pewne pozory wsparcia źródłowego, pisząc o własnych poszukiwaniach oraz dziękując za pomoc różnorakim znawcom, między innymi pracownikom naukowym (perełką jest podziękowanie węgierskiemu historykowi - i w następnym zdaniu przyznanie się, że nie rozumiało się jego korespondencji… takie to zatem wsparcie merytoryczne). Niestety, to tak nie działa. Nie twierdzę, że ktoś piszący powieści historyczne musi być historykiem, bo to bzdura - ale na pewno nie wystarczy do tego zachęta wydawcy, podnieta tematem czy postacią - „ach, taki super facet, lecę na Piastów, napiszę coś o nich!!!” (jednie lekka parafraza słów autorki), i nie wystarczy zapytać kogoś obeznanego w temacie o szczególiki, bo to nie te szczególiki tworzą całość - dzięki nim dostajemy tylko tekturowe tło i parę rekwizytów z epoki, jakie mają świadczyć o jej (powierzchownym) zgłębieniu. Gdyby autorka korzystała z rad, które może naprawdę oferować taka gromada znawców, wyglądałoby to inaczej. A tutaj brak najmniejszej choćby głębi i osadzenia akcji oraz postaci w konkretnej rzeczywistości - mamy współczesnych nastolatków w kostiumach czternastowiecznych. Autorka po prostu, wciąż i wciąż, bez wyczucia przepisuje fragmenty opracowań historycznych językiem kolokwialnym, jakby to miało wystarczyć. Ale postaci nie mają cytować dzisiejszych podręczników językiem dzisiejszych nastolatków, tylko funkcjonować w swoich realiach, które znają! Czy to nie podstawa…? Na koniec drobny wtręt historyczno-węgierski, bo to mój konik. Bałam się podjęcia przez autorkę tego wątku, ale jest poprowadzony tak, jakby wcale go nie było (podobnie z wątkiem pogańskim - i całe szczęście, bo np. końcowa scena z kapłanami Trzygława to jakieś kuriozum). Znacząca pomoc militarna dla Łokietka funkcjonuje jako nadanie przywódcy nazwiska Aby Amadeja oraz powołanie anonimowej gromady posiłków wojskowych, krzyczących dwa słowa i tak sobie konno jadących - niesamowita fabularyzacja historii…! W dodatku dość skandaliczne jest nieustannie błędne zapisywanie węgierskiej wersji imienia Władysław - jeśli nie sama autorka, to ktoś przy korekcie powinien to wyłapać (rany boskie, w tym wypadku wysiłek sprowadza się do zerknięcia na wikipedię w wersji magyar! +DOPISEK - bo dostałam cynk, że się do mojej wybitnej opinii odniesiono: nie, nie chodzi o istotnie późniejszy twór jakim jest Ulászló, ale o użycie w zapisie litery, jaka w ogóle nie funkcjonuje w węgierskim alfabecie - radzę sprawdzać, co idzie do druku), skoro już uparto się stosować różnojęzyczne imiona. Tylko - konsekwencji! Ród Csáków jest starowęgierski i nie rozumiem, skąd pomysł, aby zapisać to nazwisko w wersji czeskiej (Čák)...? [Przypomniało mi się jeszcze tego typu kuriozum z innej książki, w której obodrycki Mściwoj zaistniał jako Mstivoj, a inne postacie też miały ciekawe przeboje z imionami, szkoda słów...] I dlaczego czescy Przemyślidzi mają za herb Płomienistą Orlicę, jeśli od początku XIII wieku używali lwa (i czemu wszystkie herby ciągle żenująco ożywają w tej powieści)? Bardziej szczegółowe kwestie sobie daruję, bo to nie miejsce na to... Pomieszanie z poplątaniem, tak to jest, jak się zabiera za tematy, o których nie ma się pojęcia i nawet nie wysili się na kwerendę, tylko się pisze „jak się wydaje, że fajnie”... No ale po co się wysilać i szanować czytelników - wystarczy zachować pozory, ciemny lud to kupi, pieniążek i tak wpadnie. Niezmiernie irytuje mnie takie robienie ludziom wody z mózgu. Zamiast rzeczywiście ożywiać naszą bogatą historię, robi się z niej parodię; to jest TOTALNY UPADEK powieści historycznej, a nie jej wskrzeszanie.

Niesamowita Słowiańszczyzna. Fantazmaty literatury

Niesamowita Słowiańszczyzna. Fantazmaty literatury - Maria Janion Niesamowity bełkot (po)nowoczesnej humanistyki. Co z tego, że poruszane tematy ciekawe, a niektóre spostrzeżenia naprawdę wartościowe, jeśli fragmentaryczne skakanie po tematach nie przynosi żadnych konkretnych wniosków? Ładny to przykład na to, jak do jednego wora można wrzucić setkę przeżuwanych stale a bezowocnie kwestii: nacjonalizm, postkolonializm, seksualność, płciowość, Żydów, teorię Innego, abjekty-pomioty Kristevy, itd. Tytułowa Słowiańszczyzna (w ujęciu romantyków głównie) jest tylko dodatkiem, bo jej jeszcze przez te wybitne teorie szerzej nie badano. Oczywiście w treści niezbędne są też nawiązania do polskiej polityki i literatury współczesnej. Ale okładka ładna - to plusik.

Miłość dobrej kobiety

Miłość dobrej kobiety - Alice Munro Alice Munro – ubiegłoroczna Noblistka, wychwalana za opowiadania „o kobietach, które muszą sobie radzić z niejednoznacznością własnych uczuć, z wewnętrznymi konfliktami, z rozdźwiękiem między tym, czego chcą, a tym, co muszą” (cytat z okładki). I dalej: „Miłość kobiet przyjmuje rozmaite formy (…) – Munro pokazuje je wszystkie z niezwykłą wnikliwością, odsłaniając siłę emocji oraz głębię i zawiłość zwyczajnego życia”. Otóż – nie. Po lekturze pozostał mi tylko niesmak; jako kobieta czuję się obrażona, jako czytelnik – oszukana. Nie odmówię sobie zatem przyjemności napisania pierwszej naprawdę niepochlebnej opinii. Opowiadań zmęczyłam całe osiem, wszystkie z tomiku, chociaż już po drugim kusiło mnie, by dać sobie spokój – niestety, nie poddałam się, licząc, że może, może coś mnie olśni. Pomijając na razie treść, styl autorki (albo raczej: tłumaczenia, wszak nie zapoznałam się z oryginałem) jest pozbawiony wszelkiej emocji, niezwykle bezosobowy, wręcz relacyjny, nastawiony głównie na naturalizm, a w dodatku – przeraźliwie nudny. Nie sprzyja to ukazaniu jakichkolwiek konfliktów wewnętrznych czy choćby wyrywkowej psychologii postaci, zatem krytycy jak zwykle posuwają się w nadinterpretacji niezwykle daleko. W każdym opowiadaniu na czoło wysuwają się kobiety – tyle zgodności z opisami i pochwałami. Odnośnie treści pozwolę sobie zdać relację: 1. „Miłość dobrej kobiety”: pielęgniarka postanawia kryć (domniemanego) mordercę, by zostać jego drugą żoną, choć kiedyś gardziła nim i publicznie się z niego wyśmiewała – nie chce pozostawać jednak ciągle starą panną. Głębia emocji sprowadza się więc do niepojętej chuci bądź chcicy macicy, a przy tym całkowitego oportunizmu. 2. „Dżakarta”: podczas pobytu w hipisowskiej komunie, opartej na luźnych związkach seksualnych, kobieta porzuca męża, ponieważ odkrywa, że wolnością jest wyzwolenie seksualne. Chuć vel chcica macicy podejście drugie, niesłychana głębia i zawiłość. 3. „Cortes Island”: życie młodej mężatki, niespełnionej pisarki, sprowadza się do opisów radości z seksu oraz prób podjęcia pracy w bibliotece, bo na niczym innym poza książkami się nie zna. Punktem przełomowym jest odkrycie, że pragnie barbarzyńskiego seksu z tymczasowym podopiecznym, sąsiadem po udarze. Tyle emocji – chuć po raz trzeci. 4. „Żniwiarze”: starsza kobieta, babcia już (jest matką córki spłodzonej w wyniku przypadkowego seksu), podnieca się zapachem spermy w melinie oraz potencjalnym lesbijskim seksem z – pardon my French – dziwką, którą ocaliła od zbiorowych gwałtów. 5. „Dzieci zostają”: aktoreczka występująca w nowoczesnej, „lewackiej” sztuce, od pierwszego wejrzenia zapada na – niespodzianka? – chcicę macicy wobec młodszego o rok reżysera, zatem regularnie zdradza męża, po czym – z pełną świadomością, że poza seksem nic ją z kochankiem nie łączy, a wręcz nie ma o nim elementarnego pojęcia – porzuca małżonka. Dopiero następnego dnia orientuje się, że porzuciła również dzieci. Jakaż ewolucja wymowy: chuć przysłania nawet macierzyństwo! 6. „Kurewski majątek”: opowiada o rozkwitającej seksualnie nastolatce, której matka żyje w pseudo-komunie, a także, oczywiście, w dziwacznym seksualnym związku – dawniej porzuciła męża i dziecię z powodu… niemożliwe! – chcicy macicy. 7. „Przed zmianą” – czyli najlepsze z opowiadań: kobieta po dylemacie dokonania aborcji pomaga dokonywać aborcji przez ojca-lekarza. Zostajemy uraczeni naturalistycznym opisem łyżeczkowania. W opowiadaniu tym kryje się potencjał, na całkowitym marginesie – ukazanie hipokryzji partnera, który – ucząc moralności przyszłych kleryków – sam namawia do aborcji. Wątek nie został rozwinięty, ale i tak jestem zaskoczona, że w opowiadaniu brakuje wyraźnie zarysowanej chcicy macicy. 8. „Sen mojej matki” – czyli kuriozum: z perspektywy dziecka, wręcz niemowlaka, opisane zostały odczucia matki… podczas seksu. Opowiadanie dotyczy wielu aspektów początków macierzyństwa, a pod koniec prezentuje niezwykłe stwierdzenie odnośnie kobiecości: niemowlę stało się kobietą, gdy „wybrałam przeżycie, a nie zwycięstwo - zaakceptowałam swoją kobiecą naturę”. Być może wedle pani Munro nie jestem kobietą, ale nie akceptuję takiego obrazu kobiet, jaki nam wciska. Przede wszystkim oburza mnie, jak zwykłą chuć, brak charakteru i podporządkowanie najniższym instynktom nazwać można głębią emocji, odcieniem miłości, czy wewnętrznym konfliktem. Jeśli to miała być nagana pewnych postaw, w co zupełnie nie wierzę, bo dostrzegam nawet ich gloryfikację – dlaczego brak tutaj zróżnicowania i ukazania sylwetek kobiet, kierujących się w życiu innym kompasem? Dlaczego promuje się i nagradza taką zgniliznę moralną? Jedno w każdym razie z tej lektury wyniosłam: utwierdzenie w przekonaniu, że książki nagradzane, autorzy komplementowani – nie są warci złamanego grosza, a najlepiej omijać ich szerokim łukiem. Fuj.

Mieszko Pierwszy Tajemniczy

Mieszko Pierwszy Tajemniczy - Przemysław Urbańczyk Ta książka jest przede wszystkim bardzo szkodliwa dla tzw. laików. Sięganie po nią bez znajomości źródeł oraz głównych prac, do których odnosi się autor, może zasiać spory zamęt. (Tytuł profesora automatycznie niejako przyznaje pewien autorytet...) Natomiast znajomość tego tła nie pozwala na poważne traktowanie tej pozycji. Skłania też do smutnej refleksji pt. na co przeznacza się dofinansowanie, mające służyć nauce. Kuriozalny był dla mnie już sam wstęp do tego głośnego dzieła - odcięcie się autora od wszelkiej krytyki. Żenującym, nieprzystojącym naukowcowi stwierdzeniem: "napiszcie lepiej!" Cóż, pisano już na ten temat lepiej. RZETELNIEJ. Lepiej sięgnąć po Labudę i Strzelczyka. Autor jest archeologiem, nie historykiem - i choć głosi konieczność współpracy obu grup, zbyt często dyskredytuje podejście tych drugich, aby na piedestale stawiać pierwszych. Jest to tym bardziej zatrważające, biorąc pod uwagę, w jaki sposób powołuje się na prace historyków. Aby podeprzeć własne tezy, potrafi o 180 stopni odwrócić ich wnioski, bezczelnie przypisując im twierdzenia całkiem przeciwne! Co więcej - i we własnej dziedzinie dowodów szuka na siłę (dość głośny już przykład z niepewnym datowaniem jednej belki), byle pasowało do koncepcji. A nawet gdy sam dostrzega słabości swego rozumowania - brnie dalej w zaparte. Aby kontrowersyjnie było. Nie, tak się nie pisze prac naukowych. Snuć fantazje każdy jeden umie. (Gwiazdki dwie, a nie jedna, bo rozdział dot. kontaktów arabskich to jednak dobre zebranie danych).

Legion

Legion - Elżbieta Cherezińska I znowu, jak przy poprzedniej książce Elżbiety Cherezińskiej - temat świetny, wykonanie fatalne. Powód być może znów ten sam - pisanie na zamówienie, za sugestią wydawcy, czego i tym razem nikt nie ukrywa. To nie jest nawet powieść, to ledwie jej szkic - odpowiedni jako dramat albo scenariusz, co pięknie podsumowuje zresztą „the end” i „napisy końcowe”. Mamy tutaj dialogi i z rzadka didaskalia, a ich narracja prowadzona jest raz w czasie przeszłym, raz teraźniejszym - zapewne dla dynamizmu, wychodzi jednak chaos. Sieczka krótkich zdań. To straszne, że takie twory nazywa się literaturą.

Krok do szczęścia

Krok do szczęścia - Anna Ficner-Ogonowska TA KSIĄŻKA JEST OBRZYDLIWA!!! I ma patronat medialny Imperium Kobiet, toż to jakaś KPINA. Gdzie tu CIEPŁO, gdzie tu MĄDROŚĆ? Tak bardzo żałuję, że poddałam się jednak wewnętrznemu masochizmowi i przeczytałam, aby spróbować pojąć fenomen autorki... :-( Reklama zrobi wszystko. W tym przypadku wiele złego. 1/10 to zbyt wysoka ocena. Skupię się głównie na przedstawieniu relacji damsko-męskich w tekście (prozą wolę tego nie nazywać - styl autorki jest bardzo "szkolny", toporny, idealny do wypracowań na język polski, często wręcz infantylny, pełen zbędnych słów, powtórzeń - często całych zdań). Główna bohaterka pozostaje typową mameją; niebezpiecznie przypomina bezwolne postacie z takich dzieł jak Zmierzch czy 50 twarzy Greya. Wszystko ją przerasta, najczęściej śpi albo poddaje się działaniom innych, nawet jedzenie muszą w nią wciskać (niemalże co chwila) - choć wszystkim gotuje, bez przerwy chwalona. Żywi się zapewne głównie smutkiem i płaczem, w którym tonie, rozmyślając bez końca. Kompletnie oderwana od rzeczywistości, wszędzie tacha ze sobą "Romea i Julię" - ukochaną książkę, własną Biblię... Nudna, pedantyczna egoistka. Amant nie jest lepszy, człowiek to werteryzujący i uwikłany w toksyczny układ. Oddychać nie może bez swej bogdanki. Jej zachowanie rani go nieustannie - a on niczym wierny pies (jak sam to określa) czeka, aż ta się opamięta - w imię miłości. Cały czas jest więc kopany i cały czas przychodzi z wywieszonym jęzorem (gdyż przeszkody wyrastają między nimi dosłownie z rzyci, aby przedłużyć oczekiwanie, w zamyśle elektryzujące napięciem). DO CZASU, GDY CIERPLIWOŚĆ TĘ TRACI, z zimną krwią postanawia coś w ich relacji UGRAĆ (!) I... GWAŁCI "UKOCHANĄ"!!! A oto ten obrzydliwy moment, USPRAWIEDLIWIAJĄCY TAKIE ZACHOWANIE! "W zaciśniętej pięści trzymał materiał jej bluzki. Nie puszczał. – Zobaczysz, co ci teraz zrobię! – Udał złowrogi ton napastnika i dotarło do niego, że to koniec udawania. Skończył grę. Musiał ją mieć. Natychmiast, choćby to miał być ich ostatni raz. – Ostrzegam! Będę krzyczała! – Dotknęła jego pięści zamkniętej na poszarpanym materiale. – Puść! – To sobie krzycz! – wrzasnął, bez czucia chwycił jej dłoń i pociągnął ją za sobą. Nie musiał używać siły, bo posłusznie szła za nim na górę. Nie oglądał się. Wciągnął ją za sobą do mieszkania. Zatrzasnął drzwi, tak że zatrzęsły się ściany. Chwycił ją za ramiona, które przykleił do drzwi. Patrzył na nią żarłocznie. (...) Całował ją tak zachłannie, nachalnie, jakby chciał jej udowodnić, że już nigdy nie będzie zwracał uwagi na jej słowa. Nie interesowały go wcale. Słowa, myśli, spojrzenia. Nie interesowało go jakieś głupie czekanie. Koniec. Musiał ją mieć tu. Przy drzwiach. Natychmiast. Tu. Na swoich rękach. Uchodząca z niego tęsknota była jedyną winną wszystkiego, co się z działo. W zastraszającym tempie ominął wszystkie wyimaginowane bariery. Te czające się zawsze w oczach Hanki i te które bezsensownie stawiał sobie podczas każdego spotkania, by czasem nie przedobrzyć. Zrozumiał, że hamowanie uczuć i omijanie namiętności było chore i bez celu. Zresztą sama mu to właśnie uświadamiała. Wyczuwał, że to, co z nią w tej chwili wyczyniał, nie sprawiało, że się go bała. Wprost przeciwnie. Wkomponowała się, wpasowała w niego według reguł jakiejś mocno atawistycznej podległości. Przestał być nieudacznikiem. Bez sentymentów postanowił wykorzystać moment jej skrajnego oddania. Zrobił to bez oporów i tak gwałtownie, że krzyknęła. Raz za razem. Przecież zawsze dotrzymywała danego słowa. Ostrzegała go, że będzie krzyczeć. I krzyczała, ale coraz ciszej. Wsłuchiwał się w jej głos, który zmieniał się z każdym jego przyspieszonym oddechem. W końcu przestał być krzykiem. Zamienił się w szept, a po nim od razu w krótki, urywany, zmęczony oddech. (...) Mógł robić to, na co miał ochotę. Mógł z nią zrobić wszystko. Czego tylko zapragnął. Przecież mu pozwalała. Już na nic nie musiał czekać." MAŁO? Oto postać POZYTYWNA! Bohaterka oczywiście jest zadowolona z takiego obrotu wypadków, bo ktoś zadecydował za nią. I jest - cytat - POSŁUSZNA. Poza tym książka (już drugi raz) wychodzi z założenia, że "jak suka nie da, to pies nie weźmie" - winą za zdradę małżeńską obarcza się kobietę, która bezczelnie śmiała rozbić święty związek małżeński. Misiaczek jest niewinny. Pogubił się. Trzeba mu wybaczyć w imię RODZINY. Normalne (!) kobiety pragną rodzić dzieci i karmić je piersią, podniecają się "fasolkami" na zdjęciach USG, zakładają rodziny "jak Bóg przykazał" już po studiach. To jest normalny przebieg życia: studia - ślub - dzieci - oddanie się wychowaniu. Cytat edukacyjny. "Takie młódki jak wy to nawet jak długo rodzą, to później w try miga do siebie dochodzą, a taki, jak to się mówi, ostatni dzwonek na pierwsze dziecko, to u tych zawsze coś idzie nie tak jak trzeba. Poza tym to ja się z takimi też nie namęczę specjalnie, bo to, wie pani, do tej pory nic nie robiły, tylko pracowały, kasy jak lodu mają, cesarek sobie życzą i tyle ich naturalnego, matczynego wysiłku. Tak że – położna wlepiła w nią wesołe oczy – póki pani młoda, to brać się do roboty i dzieci rodzić, żeby sił na wychowanie starczyło." NIC NIE ROBIŁY, TYLKO PRACOWAŁY. ROBOTĄ JEST MATCZYNY WYSIŁEK RODZENIA DZIECI! Wredna (była) teściowa ukazana jest jako nieczuła korpo-suka - oczywiście, schematowi musi stać się zadość. Główna bohaterka wypomina jej skupienie na pieniądzach, mieszkanie w "zamku", itd. - jest to nieziemsko śmieszne, skoro sama Hania mieszka w bogatej willi, ma za sobą podróże w takie miejsca jak Hawaje czy wodospad Niagara. Nazywa też teściową egoistką, bo ta ośmieliła się po śmierci syna zachować identycznie jak Hania. Powitajmy moralność Kalego z otwartymi ramionami. Ja pitolę... :-( Jeśli to miała być polsko-katolicka wersja porno dla mamusiek, to się udało. Zgnilizna w cukierkowo-mdłym opakowaniu.